niedziela, 17 kwietnia 2011

Przeczytajcie fragment

Na szczęście Martel tego nie zauważył, bo akurat spojrzał przez okno. Gdzieś tam, po drugiej stronie Placu Teatralnego, skryty w szarówce wczesnego listopadowego wieczoru, rysował się budynek Miejskiego Komitetu Partii, a na pierwszym piętrze, na które prowadziły szerokie marmurowe schody pokryte czerwonym chodnikiem, za wielkimi dębowymi drzwiami, znajdował się od ośmiu lat jego gabinet.
Towarzysz Martel błogosławił socjalizm, który posadził go jako reprezentanta narodu i jednocześnie jego przewodnika duchowego za ogromnym biurkiem pierwszego sekretarza PZPR w tym przepięknym, pełnym poniemieckich zabytków, rdzennie polskim mieście. Poczuł właśnie dozgonną wdzięczność za wygodne życie, którego ceną było jedynie powtarzanie słów mądrzejszych odeń towarzyszy z województwa i pilnowanie, by w powiecie nikt się za bardzo nie rozpanoszył.
Poczuł dławiącą i wyciskającą łzy z oczu tkliwość dla wszystkich towarzyszy, którzy szli przed nim i którzy jemu, zwykłemu chłopakowi ze wsi dali posmakować luksusów, o jakich jego ojciec nie mógł nawet pomarzyć, bo musiałby przedtem uznać, że chłop mógłby być równy panu, a to by znaczyło, że ze szczętem zdurniał. Był wdzięczny towarzyszowi Leninowi i wszystkim towarzyszom radzieckim za ich trud, włożony w walkę z kapitalistycznym krwiopijcą, a niezwyciężonej Armii Czerwonej za jej czyn oswobodzicielski, który pozwolił mu uciec przed trudem sianokosów, upałem żniw, kurzem młocki, błotem wykopów, beznadzieją i głodem przednówków. To im był winien swoje szczęśliwe życie i gotów był go bronić do upadłego.    

3 komentarze: