wtorek, 30 listopada 2010

Krzysztof Daukszewicz poleca powieść:

Po przeczytaniu  MARIOLA, MOJE KROPLE ktoś, kto lubił socjalizm przypomni sobie za co, a ten kto nie lubił ucieszy się, że wiedział dlaczego. Polecam
Krzysztof Daukszewicz

sobota, 27 listopada 2010

Przeczytajcie fragment

wtorek, 17 listopada 1981, godz.  12.45


            Wszystko zaczęło się dokładnie w chwili, kiedy dyrektor Teatru Miejskiego poczuł przemożną potrzebę, ba! wręcz przymus, rozpięcia kolejnego guzika przy bluzce swej sekretarki Marioli. Na dworze szarzało nudne listopadowe popołudnie, było ciemnawo, leniwie siąpił deszcz ze śniegiem. Przez uszczelnione watą higieniczną okna gabinetu wionęło zimne tchnienie wiatru i Jan Zbytek pomyślał, że miło byłoby ogrzać zziębnięte dłonie na ciepłych piersiach dziewczyny. Czym prędzej odrzucił wieczne pióro, poderwał się z fotela i gnany tą przemożną potrzebą, wkroczył do sekretariatu.
Mariola, zajęta żmudnym przepisywaniem planu pracy na maszynie, nie od razu zaprotestowała. Zbytek był już bardzo blisko celu, dzieliły go odeń zaledwie dwa malutkie guziczki, gdy do pomieszczenia wpadł znienacka reżyser Biegalski. Co prawda sekundę później cofnął się taktownie na korytarz, ale i tak było po sprawie: speszona Mariola zapinała już bluzkę, Zbytkowi zaś całkiem opadł entuzjazm, bo Biegalski zapewne stał na korytarzu, czekając aż go wezwą.
Diabli nadali! 

Czego mógł chcieć za piętnaście pierwsza, w samym środku próby?!

Dyrektor zarzucił na obowiązkową lewą stronę swą piętnastocentymetrowej długości pożyczkę, która tymczasem frywolnie zwisła nad prawym uchem, Mariola przeczesała dłonią cokolwiek zmierzwioną grzywkę i służbiście zatopiła wzrok w papierach.
-           No, co tam kolego? – Zbytek otworzył drzwi i chrząknął.
Zgodnie z przewidywaniami, Biegalski czekał w hallu, niecierpliwie przestępując z nogi na nogę, jakby mu się chciało siusiu.
-           Bardzo przepraszam, ale... Było otwarte... – wyjąkał bezradnie.
            -           Sugeruje pan, że powinniśmy się zamykać, kiedy wspólnie z koleżanką Mariolką pracujemy?
-                     Nie, no skąd... – stropił się reżyser. Nie miał najmniejszego zamiaru przeszkadzać komukolwiek w pracy, ale sprawa była ważna, pilna, nagląca!
-                     Zaraz powstałyby jakieś niezdrowe podejrzenia – dyrektor westchnął ciężko, kontynuując przerwaną myśl.
-                     Albo plotki... – Mariola usłużnie uzupełniła jego uwagę, krzywiąc się przy tym wymownie i niedbałymi ruchami porządkując biurko.
-                     A my się tu, kolego Biegalski, nie mamy czego wstydzić!
Dyrektor wypiął dumnie pierś i wzorem Napoleona wsunął prawą dłoń za połę marynarki.
-                     Naturalnie... To ja może… Przyjdę później? – młody człowiek jakby naraz zrozumiał całą niezręczność sytuacji i zaczął się wycofywać.
Sprawa, nawet najpoważniejsza, musiała jednak poczekać.
-                     Cóż tak niecierpiącego zwłoki przygnało pana w środku próby? –  Zbytek zainteresował się w końcu, choć ton jego głosu wskazywał na krańcowe zmęczenie pracą.
-                     W środku jakiej próby? – złośliwie odciął się Biegalski.
Ta młodzież! Żadnego wyczucia, żadnego szacunku dla starszych! Dyrektor westchnął przeciągle. To już nie to, co kiedyś, gdy człowiek terminował w zawodzie lata, nim ośmielił się odezwać do starszego kolegi inaczej niż „mistrzu”, a wypita w bufecie teatralnym wódka bratała lepiej niż tysiąc ról….
Chociaż to się akurat tak bardzo nie zmieniło.
-           Więc nie ma próby? – Zbytek mimo wszystko chciał wiedzieć, co dzieje się w podległej mu jednostce. Podniósł na Biegalskiego ciężkie powieki, gotów go ostatecznie   wysłuchać.
-          Jeżeli praca będzie wyglądała tak, jak do tej pory, to do premiery nigdy nie dojdzie!
Ta informacja zmartwiła nieco dyrektora. Żarty żartami, ale lubił, kiedy ustalony w pocie czoła całoroczny plan pracy domykał się zgrabnie premierą, która na dodatek okazywała się sukcesem. Artystycznym oczywiście, bo cóż znaczyło więcej od pochlebnej recenzji? Zwłaszcza w piśmie kulturalnym o zasięgu ogólnopolskim, takim chociażby Życiu Literackim, Kulturze czy Odrze. To byłoby godne zwieńczenie wieloletnich wysiłków. Ale, mimo podejmowanych raz po raz prób, takiej recenzji dyrektor wciąż jeszcze nie miał. Same śmieci w miejscowym szmatławcu.
Bo przecież nie chodzi o to, że do teatru, zwożone autokarami z najodleglejszych zakątków Dolnego Śląska, walą tłumy, że czasem brakuje wręcz biletów. Frekwencja się nie liczy. Dyrektor nie dbał o pieniądze, jeśli ich brakowało, tak czy inaczej zawsze umiał wyżebrać w komitecie miejskim dodatkowe fundusze celowe.
Chodziło o prestiż. Jeśli nie mógł być dyrektorem w Warszawie, to niech przynajmniej Warszawa przyjedzie do niego! A to dało się osiągnąć tylko po kilku entuzjastycznych, ogólnopolskich recenzjach. Stąd wziął się pomysł zatrudnienia w Teatrze Miejskim świeżej krwi, czyli Biegalskiego.  
-          Mariolko, kawy! – Zbytek rzucił sekretarce ponad głową reżysera i objąwszy go lewą ręką, poprowadził do swego gabinetu. – Drogi kolego, czemu się pan tak denerwuje? – mówił miękko. Wskazał mu fotel, a sam zajął miejsce za biurkiem. – Trzeba będzie, to przesuniemy premierę. Świat się nie kończy dwunastego grudnia – dorzucił jeszcze, ufając, że młody człowiek, za którym aż z Warszawy ciągnęła się fama nadziei polskiego teatru, da sobie jednak ostatecznie radę i wypuści przedstawienie o czasie.
-          Jak mam się nie denerwować?! – zawodził płaczliwie Biegalski. –  Od początku nie ma atmosfery pracy! Koledzy nawet tekstu nie znają!
-          Nauczą się jeszcze. Zresztą po premierze też będą haftowali dialogi. Czy to jest powód do zmartwień? – uspokajał go Zbytek.
-                     Spóźniają się na próby!
-                     Kto?!
-                     Chociażby pańska żona.
Temat Pauliny, poruszony akurat teraz, w kontekście niedawnego zajścia, zmusił dyrektora do wzmocnienia ataku.
-           Nie, no, trzeba ich zrozumieć! Stoją po wszystko w kolejkach. A wie pan, że ja panu zazdroszczę.
-                     Czego?
-          Ten pański zapał do pracy, to takie młodzieńcze... Ale, drogi kolego, dajcie spokój, w końcu to nie Broadway.

Miał rację, to nie był Broadway, tylko jedyny teatr w małym prowincjonalnym mieście. Szczerze mówiąc: na zadupiu. Zbytek rozumiał to aż za dobrze. Nie tylko rozumiał, ale też akceptował. W jego wieku nie ma się już ochoty przebijać głową muru. Młody człowiek odwrotnie: denerwował się z byle powodu, przybiegał z każdym drobiazgiem, wciąż się czegoś domagał.
-                     Broadway?! – skrzywił się Biegalski. – Prędzej bym do premiery przygotował krowy! – krzyknął w rozpaczy i przerażony ugryzł się w język.
Dyrektor nie zwrócił jednak uwagi na jego niegrzeczne zachowanie.
-           A propos! – uniósł do góry palec wskazujący. – Żona mi mówiła, że świetnie się z panem próbuje. Uważa, że jest pan prawdziwym skarbem!
            Na te słowa, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, rozsiewając czar swych rubensowskich krągłości i wody toaletowej Masumi, weszła do gabinetu aktorka, Paulina Ciborska-Zbytek.
            -           Tu się pan ukrywa! – zawołała radośnie do Biegalskiego. – A ja wszędzie pana szukam!
-                     Ja się ukrywam?!
-                     No, no! Zabraniam się gniewać! – pogroziła mu palcem, po czym zażądała bezapelacyjnie: – Porywam pana! Kochanie, pozwolisz? – niby to zapytała męża, zupełnie jednak nie dbając o jego zdanie. – Musimy koniecznie przedyskutować moją scenę w trzecim akcie! – szepnęła czule do Biegalskiego, niby przypadkiem ocierając wargami o płatek jego ucha.
Dyrektor rozłożył bezradnie ręce. Życzenie żony znaczyło dlań więcej nawet niż dyrektywa partyjna.

                 Wychodząc, Paulina i Biegalski minęli w drzwiach gabinetu Mariolę, wnoszącą na tacy kawę w dwóch wypełnionych po brzegi szklankach. Biegalski rzucił przelotne spojrzenie, na gruby kożuch fusów, które zasypane cukrem i pomieszane łyżeczką zaraz opadną na dno.  Żałował trochę, że dyrektorowej nagle zebrało się na pracę. Rozkoszny zapach unosił się w powietrzu, a on akurat zawsze o tej porze miał spadek ciśnienia.
Tymczasem Mariola, zadowolona z obrotu sprawy, rozsiadła się w fotelu, który jeszcze przed chwilą zajmował Biegalski, posłodziła kawę, zamieszała i upiła kilka łyków.
Dyrektor z niepokojem popatrzył na drzwi.
            -                     Myślisz, że coś zauważył? 
            -                     Na pewno. Co będzie, jeśli podkabluje twojej żonie? – rzuciła pozornie obojętnie, w duchu jednak licząc, że tak się właśnie stanie.
            -                     Eee, to nie jego sprawa…  – Zbytek próbował bagatelizować zajście, jednak trzeba przyznać, że odczuwał lekki dyskomfort.
-           Musisz wreszcie coś postanowić! Człowiek strzela, pan Bóg kule nosi. Chcesz, żeby twój syn był od urodzenia sierotą? – Mariola zmieniła ton na troskliwy.
            -                     Dlaczego? Świetnie się czuję, gdyby nie ta wieńcówka... – dyrektor przypomniał sobie o lekarstwie i otworzył szufladę biurka.
Mariola odczekała, aż naleje trochę wody z karafki i odliczy dwadzieścia kropli nalewki na melisie, która tak świetnie robiła mu na serce.
            -                     Ma się urodzić bez tatusia? – zapytała w chwili, gdy dochodził do dwudziestu.
            Reakcja była natychmiastowa. Zbytek podszedł i z nadzieją dotknął jej brzucha.
            -                     A co? Już się na coś zanosi?
-          Oczywiście, że nie! Za kogo ty mnie masz?! – oburzyła się całkiem szczerze. – Jestem porządną dziewczyną!
I taka była prawda.
Dyrektor usiadł z powrotem w fotelu. Jednym haustem wypił krople, po czym bawiąc się ołówkiem i unikając jej wzroku, wycedził przez zęby:
            -                     Nie kupuję kota w worku. Będzie syn, będzie rozwód!
Mariola zerwała się na równe nogi.
            -           Będzie rozwód, będzie syn! – krzyknęła wściekła i wybiegła z gabinetu, omal nie rozlewając kawy na strzyżony dywan z Kowar, dopiero co kupiony spod lady za specjalną protekcją Pierwszego Sekretarza Komitetu Miejskiego PZPR, towarzysza Ludwika Martela.